Posiadanie dziecka jest jak tatuaż na twarzy. Trzeba być całkowicie pewnym, nim się podejmie ostateczną decyzję. Byłam dzieckiem chcianym i wyczekiwanym, a mimo to czułam się poniechana przez mojego ojca. Na palcach jednej ręki mogę policzyć nasze wspólne zdjęcia. Na tych, które są w albumie, zawsze wtulam się w jego silne ramiona albo trzymam kurczowo za rękę. Córeczka tatusia.
Kiedy miałam sześć lat mój ojciec (był lekarzem weterynarii) wyjechał na placówkę i już nigdy do końca z niej nie wrócił. Wracał, jednak coraz częściej bywał gościem w domu. Początkowo pojawiał się co tydzień, potem: raz na dwa tygodnie, raz w miesiącu. W końcu nie przyjechał więcej. Kiedy dorosłam, spotykaliśmy się na tak zwanym neutralnym gruncie, najczęściej w domu mojej siostry, którą z kolei odwiedzał często (jest lekarzem, podobnie jak on).
Nigdy nie zapomnę, jak będąc uroczą sześciolatką czekałam na niego w Wigilię. Kolację się je codziennie, wigilia jest raz w roku, to wyjątkowe święto. Zaklinałam rzeczywistość: żeby wreszcie przyjechał, żeby był. Po 23ej zasiadłyśmy z mamą same do kolacji, a ja wtedy obiecałam sobie, że już nigdy na niego nie będę czekać. Mój ojciec był pierwszym mężczyzną, który złamał mi serca. Potem byli kolejni.
Wszyscy mówili, że się mną chwalił przed znajomymi. Że był dumny z moich osiągnięć. On sam nigdy mi o tym nie powiedział, że jestem dla niego ważna. Może raz, kiedy moje życie było zagrożone i znalazłam się na oddziale intensywnej terapii. I jeszcze jeden – kiedy po jego śmierci siostra znalazła w pudełku po butach listy, które przez te wszystkie lata do mnie pisał, a których nigdy nie wysłał. Listy w pudełku po butach niczym list w butelce.
Mama była ostatnią osobą, która widziała tatę przed śmiercią. Opiekowała się nim razem z moja starszą siostrą. Pod koniec życia mój ojciec był samotny i przestraszony, zmieniony przez chorobę, która wyniszczała jego ciało i umysł.
Kiedy ojciec był bardzo chory, mama wsiadła do samochodu i spędziła z nim ostatnie tygodnie jego życia. Zapomniała o tych wszystkich latach spędzonych osobno, o swoim poczuciu osamotnienia i zawiedzeniu, o upokorzeniach i wstydzie. Myślała tylko o jednym: o małym dwuletnim Zbyszku, którym był kiedyś mój ojciec, który stracił swojego ojca w wieku dwóch lat. Którego wysłano do szkoły z internatem, który bez zwłoki poszedł na studia, by się szybko usamodzielnić i założyć własną rodzinę.
To mama złożyła na czole taty ostatni pocałunek. Powiedziała: „Nie pocałowałam umierającego człowieka. Pocałowałam dwulatka, który bardzo tęsknił za swoim tatą”. Musiała dobrze go rozumieć, ona też straciła ojca w wielu dwóch lat.
Wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi, ale niewielu z nich o tym pamięta. My też często zapominamy o tym, że byliśmy dziećmi.
Dorośli nie pamiętają tego, jak to jest być dzieckiem. Zapomnieli, o ile większy wydawał się wtedy świat, jak trudno im było, wdrapać się na krzesło. I jak to było, zawsze patrzeć do góry.
Do pewnego momentu nie potrafiłam wyobrazić sobie swoich rodziców jako dwu-, pięcio- czy dziesięcioletnie dzieci. Pytania zaczęły pojawiać się później: jakie mieli dzieciństwo? Czego się bali? Co się z nimi stało? Ani moi rodzice, ani rodzice moich rodziców nie byli idealni. Nikt nie jest.
Jeśli spojrzeć na 12 pokoleń wstecz, można zobaczyć zapis odzwierciedlający 400 lat i 4095 przodków. Pomyśl: ile zmagań? Ile walki? Ile trudności? Ile smutku? Ile radości? Ile historii miłosnych? Ile oczekiwań na lepsze jutro? Ile musieli dźwignąć twoi przodkowie, żebyś mógł, mogła cieszyć się z tego, że jesteś, że żyjesz.
Patrzę czasami na swoje zdjęcie z dzieciństwa. Noszę je przy sobie, czasami ustawiam jako wygaszacz ekranu. Czy do małej Tamarki mówiłabym w taki sam sposób, w jaki zwracam się do siebie dorosłej? Oczywiście, że nie. Jestem dla niej życzliwsza. Bardziej wyrozumiała. Łatwiej jej wybaczam. Kiedy popełnia błędy, mówię: „Nic się nie stało, mała (ta mała, Ta-mara). Pozbieraj się i idź dalej”.
I idziemy.